- Moja przygoda z piłką zaczęła się od szóstej klasy (rok 1991) szkoły podstawowej numer siedem, na Likusach, przy alei Przyjaciół - mówi Zbyszek Małkowski. - Zostaliśmy zgłoszeni do międzyszkolnego turnieju piłki nożnej. Ja od początku byłem bramkarzem. Turniej odbywał się na boiskach Warmii Olsztyn. Zajęliśmy w nim jedno z czołowych miejsc. Tam wypatrzył mnie znany w Olsztynie szkoleniowiec młodzieży, nieżyjący już Wiesław Patek. Zaproponował treningi w młodzieżowych drużynach Warmii. Bardzo chciałem zostać jednym z „Warmiaków”. Mama początkowo była temu przeciwna. Na stadion Warmii musiał bym wtedy jechać dwoma autobusami. Bezpośredniego połączenia nie było. Na dodatek mama powtarzała: „Co taka piłka może ci dać. Trzeba się uczyć” - powtarzała. Na dodatek w mojej rodzinie nie było tradycji uprawiania sportu. W końcu jednak, po wielu moich błaganiach i obietnicach, że nie zaniedbam nauki, choć niechętnie, ale się zgodziła. I tak zostałem... wychowankiem Warmii Olsztyn.
Już po rozpoczęciu treningów przez Zbyszka jego mama zaczęła narzekać z innego względu - po każdym treningu na boisku - klepisku o poetyckiej nazwie „Sahara”, przynosił mokre, brudne, przepocone ubrania. To trzeba było ciągle prać. Domowa pralka była włączana na okrągło.
- Te treningi i pierwsze mecze bardzo mi się spodobały. Bardzo chciałem być piłkarzem. Przechodziłem po kolei przez wszystkie kategorie wiekowe juniorów. Po kilku latach Wiesław Patek przeszedł do pracy w Stomilu. Chciał tam ściągnąć między innymi i mnie. Trenujący „warmiaków”, Janusz Czerniewicz namawiał mnie jednak do pozostania w Warmii. Wedle niego tu miałbym więcej szans na granie. Pewnie bym wtedy w Warmii pozostał gdyby nie przypadek. Mnie 15-latkowi, przydarzyła się niemiła sytuacja - w szatni Warmii zaginęły moje piłkarskie buty. To przelało czarę goryczy. Postanowiłem przejść do Stomilu. Tu trener Wiesław Patek od razu wpisał mnie do kadry pierwszej drużyny juniorów młodszych, gdzie treningi prowadził Zbigniew Wodniak. Razem ze mną do Stomilu przeszedł też mój najlepszy kolega, Mariusz Stefanowicz. A technicznie to wyglądało tak, że nagle na stadion Warmii podjechała nyska, która zabierała nas na... stadion Stomilu. Poczuliśmy się wtedy jak prawdziwe gwiazdy futbolowe.
Rozpoczął Zbyszek więc swoja grę w juniorach Stomilu. Mistrzostwa Polski, ligi młodzieżowe... to był chleb powszedni. Potem awans do drugiej drużyny seniorów, pod skrzydła trenera Dariusza Lisieckiego.
- Pierwszym moim sukcesem w „dorosłym” futbolu było wywalczenie wojewódzkiego pucharu Polski. To wtedy zwrócił na mnie uwagę ówczesny trener pierwszej drużyny Stomilu, Bogusław Kaczmarek. Podpisałem więc swój pierwszy kontrakt zawodowy ze Stomilem. W 1997 roku zaś zadebiutowałem na boisku w meczu pierwszej drużyny z Ruchem Chorzów. Drużynę prowadził już wtedy trener Mieczysław Broniszewski. Jarek Bako nie mógł wtedy grać ze względów formalnych. Sylwek Wyłupski miał akurat kontuzję. Potem jeszcze zagrałem z Polonią Warszawa. Obydwa spotkania na wyjeździe. I obydwa niestety przegrane po 1:2. Potem do bramki wszedł Jarek Bako. Z takim tuzem trudno było już konkurować. Usiadłem więc na ławie. Trenowałem jednak z pierwszą drużyną. A Jarek Bako był wspaniałym nauczycielem bramkarskiego fachu.
W sezonie 1998/1999 Bako przestał jednak grać w Stomilu. Na ławie trenerskiej usiadł ponownie Bogusław "Bobo" Kaczmarek, który zaczął stawiać na Małkowskiego.
- Starałem się ze wszystkich sił nie zawieść jego zaufania. Głównym sponsorem drużyny została firma Halex. Byliśmy jak na warunki polskiej ligi bogatą ekipą. Rozegrałem w pierwszej drużynie w sumie 26 meczów w Ekstraklasie. Potem jednak właściciel firmy wpadł w wielkie tarapaty. To musiało się odbić na nas, piłkarzach. Ale mną wtedy zainteresował się (przy protekcji Kaczmarka) wielki Feyenoord. Znaczenie miało to, że w tymże Feyenoordzie dobrą opinię o polskich bramkarzach wypracowywał, grający tam, Jurek Dudek. Wysłannicy z Rotterdamu oglądali mnie na trzech meczach ligowych. Obserwowali też moje zachowania na treningach. Kluczowym momentem, który zadecydował o tym, że zaproszono mnie na testy medyczne do Rotterdamu, był mecz z Legią Warszawa. Legioniści byli gwiazdami naszej piłki, ale to nasz Piotr Matys zdobył jedynego gola, a mnie się udało zachować czyste konto. Po meczu wsiedliśmy do samochodu, który pożyczył mój tata. Pojechaliśmy na lotnisko do Warszawy. Razem ze mną jechał trener Kaczmarek, dyrektor Feyenoordu, oraz menedżer Jan de Zeev. On pilotował cała transakcję. Potem ten sam de Zeev był dyrektorem reprezentacji Polski, podczas kadencji szkoleniowej Leo Benhakera.
Po przyjeździe do Holandii zakwaterowano Zbyszka w eleganckim hotelu. Następnego dnia testy medyczne oraz trening. Była też możliwość pokibicowania nowej drużynie w jednym z jej meczów ligowych. Z wysokości trybun mógł po raz pierwszy zobaczyć w akcji Jerzego Dudka.
- Moi przyszli koledzy, na zakończenie sezonu ligowego grali z Twente Enschede. Feyenoord wygrał spotkanie 3:1. W trakcie meczu, jeszcze będąc na trybunach zadzwoniłem do taty. Wystawiłem słuchawkę, by posłuchał śpiewów na trybunach. Powiedziałem sobie, że ja chcę tu zostać! No więc kolejny trening to był dla mnie sprawdzian decydujący. „Gryzłem trawę” byle tylko jak najlepiej wypaść. Za chwilę przedstawiono mi propozycję kontraktu. Miałem zarabiać kilka razy więcej niż w Olsztynie. Jednocześnie było z góry wiadomym, że jestem bramkarzem nr 2, rezerwowym Jerzego Dudka. Ustalono też, iż na początek zamieszkam w hotelu, a potem klub pomoże mi wynająć mieszkanie.
Po tych ustaleniach Zbyszek wrócił na kilka spotkań kończących sezon w Polsce. Jeszcze będąc formalnie zawodnikiem Stomilu otrzymał propozycję wyjazdu na dwutygodniowe tournée z nową drużyną do Japonii.
- Trener Kaczmarek zgodził się na wcześniejsze zwolnienie mnie na ten wyjazd. Przy okazji mój transfer do Holandii był sposobem na rozwiązanie zadłużenia klubu wobec zawodników Stomilu. Cała wypłacona gotówką kwota została przejęta przez trenera Kaczmarka, który dzielił pieniądze wedle listy wierzycieli. Wyjazd do Japonii to było także pożegnanie z drużyną Leo Benhakera. Na jego miejsce przychodził Bert Van Marvijk. W drużynie zaś miałem jeszcze (prócz Jurka) dwóch Polaków – Tomek Rząsa oraz Ebi Smolarek. Potem z Jurkiem i Ebim mieszkaliśmy w jednej miejscowości, pod Rotterdamem. Niedaleko też mieszkał mój opiekun Jan de Zeev oraz Tomasz Rząsa. To pomagało w adaptacji. A moja późniejsza żona mocno zakolegowała z żoną Jurka, Mirellą.
Po roku siedzenia na ławie Małkowski przeprowadził się do satelickiego, względem Feyenoordu, Excelsior. Tam bowiem miał szansę grać.
- Ze mną w bramce wywalczyliśmy pierwszy, od szesnastu lat, awans do Eredivisie. Ja zostałem wybrany najlepszym bramkarzem drugiej ligi. W decydującym o awansie barażu graliśmy ze Spartą Rotterdam, której trenerem był wtedy Frank Rijkaard. Dzięki nam Sparta po raz pierwszy w historii spadła z ekstraklasy holenderskiej. A Rijkaard zaraz po tym sezonie otrzymał propozycję prowadzenia Barcelony. Chyba wtedy zrobiłem błąd, spowodowany euforia po awansie. Zamiast wracać do Feyenoordu, zdecydowałem się na pozostanie w Excelcior. A przecież akurat Jurek Dudek odchodził do Liverpoolu. Była więc szansa na wywalczenie miejsca po nim. W Excelsior byłem jedynym Polakiem. Był jeden plus tej sytuacji – szybciej nauczyłem się niderlandzkiego. Ale moja forma nabrała charakteru sinusoidalnego – raz było lepiej raz gorzej. A drużyna nie zdołała się utrzymać w najwyższej klasie rozgrywkowej. Wróciłem więc ostatecznie, na kolejne dwa sezony, do Feyenoordu. Byłem tam na przemian drugim i trzecim bramkarzem. Po tych dwóch latach mój kontrakt z Feyenoordem się skończył. To był rok 2005. Musiałem sobie znaleźć nowy klub. Miałem nawet propozycje powrotu do Polski. Jak się później okazało nie było mi jednak dane wracać do kraju.
Z Holandii pozostało wiele wspomnień. Bo już tam nie wróciłem. Żona będąc ze mną w Holandii przeszła na indywidualny tok studiów. Zakończyła je z sukcesem, dojeżdżając z Rotterdamu na konsultacje. A nasze życie w Holandii było bardzo spokojne. To super ułożony kraj. Bardzo podobają mi się tamtejsze domy jednorodzinne. Z wielkimi oknami od frontu, bez żadnych firan. Można więc obserwować życie gospodarzy. Byliśmy jednymi z nich. Bo też kupiliśmy sobie dom – szeregowiec w miasteczku pod Rotterdamem. Oczywiście na kredyt. Bo nawet jako piłkarz nie było mnie stać na zakup domu za gotówkę. Ta nieruchomość to był element naszej stabilizacji i planów pozostania w Holandii. Spróbowaliśmy nawet specjalności kuchni holenderskiej – haring czyli surowe śledzie atlantyckie nazywane matjasami. Choć przyznaję, że smak tej potrawy jakoś nie przypadł mi do gustu. O wiele bardziej lubiłem z żoną zasiąść nad tamtejszymi naleśnikami (panekuke) z sokiem klonowym. Od samego początku pobytu uczyłem się też intensywnie holenderskiego. Miałem nawet osobistego korepetytora. Jednocześnie, w pierwszym roku pobytu w Holandii z tą nauką szło mi nieco opornie. Bo przecież obok siebie w drużynie miałem trzech Polaków. Oni zawsze przetłumaczyli jakąś zawiłość językową. Na dodatek na treningach często pojawiał się także Włodek Smolarek, który wtedy był szkoleniowcem w akademii Feyenoordu. O wiele szybciej nauka holenderskiego poszła mi gdy tylko zostałem wypożyczony do Excelsioru. Tam grali sami Holendrzy. Trzeba się więc było jakoś z nimi porozumiewać. W każdej wolnej chwili jeździliśmy z żoną po Holandii. Krajobrazy z wiatrakami są piękne. Choć byliśmy także na słynnej amsterdamskiej ulicy „czerwonych latarni”. Wróćmy jednak do piłki...
Zbyszka zaprosiła na testy Amica Wronki.
- Trenowałem tydzień, ale ciągle nie proponowano mi kontraktu. Trenujący wtedy Amicę, Maciej Skorża powtarzał, że on widzi mnie w swojej drużynie. A mnie się tam podobało. Drużyna grała w pucharach europejskich. Skład też był mocny z Pawłem Kryszałowiczem, Jarkiem Bieniukiem, Jackiem Dembińskim, Pawłem Skrzypkiem. Żona zaś była wtedy w ciąży. A więc postanowiliśmy, że dziecko powinno urodzić się w Polsce. Działacze ciągle jednak zwlekali z podpisaniem kontraktu. Nie mogłem już dłużej czekać. Bo okazało się, że mam bardzo konkretną ofertę ze Szkocji z Hibernian Edynburg. Gdy tylko wyraziłem zainteresowanie ofertą w ciągu godziny miałem na mailu bilety lotnicze. Bilety były do Irlandii, bo tam akurat trenowała moja późniejsza (jak się okazało) drużyna. Miałem zagrać w dwóch sparingach i podpisywać umowę. Ta szybkość działania zdecydowanie mnie przekonała. Żona też nic nie miała przeciwko zmianie planów. Po tych dwóch sparingach, w których wypadłem bardzo dobrze, podpisywałem już kontrakt. To był początek mojego trzyletniego pobytu w Szkocji. Po podpisaniu kontraktu musiałem jednak załatwić sprawy rodzinne związane z domem w Holandii. Udało mi się go szybko sprzedać, a rzeczy wielkim tirem przewiozłem do rodziców w Olsztynie. W Szkocji zaś zostałem zdecydowanie pierwszym bramkarzem drużyny. Prócz gry w futbol w Szkocji także zmieniła się moja sytuacja rodzinna – w styczniu 2006 urodziła mi się córeczka Julia. Nawet teraz mówimy czasami do niej per „Szkotka”.
Po półtora roku przyszedł jednak do klubu nowy szkoleniowiec, który „posadził” Małkowskiego na ławie. Zbyszka ta rola nie zadowalała.
- W marcu 2007 przeszedłem (na zasadzie wypożyczenia) do drugoligowego Gretny FC, jakieś 100 kilometrów od Edynburga, na pograniczu szkocko-angielskim. Już w pierwszym spotkaniu w jej barwach obroniłem rzut karny. To zbudowało moja pozycję w nowym klubie. W tymże samym roku udało nam się awansować do szkockiej Ekstraklasy. Kluby jednak się nie dogadały co do pozostania w Gretny. Musiałem więc wracać do Edynburga. Tu jednak znów czekała by mnie ława. No więc kolejne wypożyczenie na sezon 2007/2008. Tym razem na północ Szkocji, do Inverness Caledonian Thistle. Chyba jednak nie przekonałem do siebie trenera. Większość sezonu przesiedziałem na lawie. Po roku wróciłem więc do Hibernian. Tu potrenowałem jeszcze do końca września 2008. Ponieważ jednak nie było widoków na stałe występy w pierwszej drużynie to postanowiłem odejść z klubu za porozumieniem stron. Wróciłem wtedy do Olsztyna.
Wspomnienia ze Szkocji stanowią jednak bardzo przyjemny epizod mojego życia. Mieszkało mi się tam bardzo dobrze. Co prawda już żadnego domu, ani mieszkania nie kupowałem, ale kluby dbały bym miał wynajęte dobre lokum. Ponadto zawsze byłem bardzo zadowolony, że mieszkała ze mną żona. Nigdy nie zdecydowaliśmy się na funkcjonowanie na odległość. Czułem się w Szkocji też bardzo dobrze, bo akurat wtedy (głównie rok 2007) nastąpiła fala przyjazdów Polaków na Wyspy. Czasami człowiek, szczególnie w którymś z dużych miast, czuł się jak w Polsce. Wszędzie wokół słychać było bowiem nasz język. W samym Edynburgu zamieszkało wtedy około 100 tysięcy Polaków. A to miasto jest piękne. Cudowna starówka, i ten stołeczny urok. Bo to w końcu stolica Szkocji. Choć dużo większym miastem jest Glasgow. Odwiedziliśmy też z żoną jezioro Loch Ness. Potwora nie widzieliśmy, ale przyglądaliśmy się z uwagą toni wody. Bo może by się wynurzył. Grałem też przeciwko Polakom. Wtedy w Celticu występowali Artur Boruc oraz Maciej Żurawski. Potem do Dunfermlinn dołączył Bartosz Tarachulski. Mieliśmy z sobą kontakty. Szczególnie blisko się zaprzyjaźniliśmy, z mieszkającym wtedy też w Edynburgu, Bartkiem Tarachulskim. O wiele rzadsze były kontakty z Borucem czy Żurawskim. Nie dość, że Edynburg dzieli od Glasgow ponad 100 kilometrów to na dodatek oni mieli zajęte wszystkie terminy, gdyż grali nie tylko w lidze ale także i w Lidze Mistrzów. Znaliśmy się więc tylko na „cześć – cześć” podczas meczu. Z Maćkiem poznałem się jeszcze z jednego względu – w zremisowanym 2:2 na Celtic Park meczu strzelił mi jedną z bramek. Ciekawym doświadczeniem była też gra w europejskich pucharach. W Feyenoordzie byłem tylko rezerwowym w starciach ze Sturmem Graz i VFB Stuttgart, a w Hibernian wystąpilem w meczach z Dnipro Dnipropetrowsk. Odpadliśmy po tym dwumeczu. U siebie był remis 0:0, a na wyjeździe polegliśmy 2:5.
Do Olsztyna ze Szkocji Zbyszek wrócił już po zamknięciu okna transferowego.
- Gdy już byłem w Olsztynie, zadzwonił do mnie Piotr Tyszkiewicz, który akurat rozwijał swoją działalność menedżerską. Dogadaliśmy się odnośnie współpracy. Od razu wysłał mnie na testy do krakowskiej Wisły. Tam akurat trenerem był mój „znajomy” jeszcze z Amiki Wronki, Maciej Skorża. Niestety nie dogadaliśmy się w kwestii warunków kontraktu. Wróciłem więc do Olsztyna. Trenowałem przez całą jesień 2008 z seniorami Stomilu. Oni wtedy grali w drugiej lidze. Trenerem był dawny kolega z boiska, Andrzej Nakielski. Andrzej pytał czy może zacznę u nich grać, ale ja ciągle liczyłem na jakiś klub Ekstraklasy. Choć nie spieszyło mi się do nagłej wyprowadzki. Głowę miałem zajętą zbliżającymi się narodzinami drugiego dziecka. Bo żona w październiku, dwa miesiące przed terminem urodziła nasze drugie dziecko – Sebastiana.
Potem przyszedł styczeń, a ofert gry z dobrych klubów ciągle nie było. Działacze Stomilu więc zaproponowali mi grę u siebie. Bym im pomógł wejść do pierwszej ligi. Namawiał mnie do tego szczególnie Grzegorz Lech. Wiosną odrabialiśmy straty punktowe z jesieni. Zabrakło nam jednego punktu do awansu. Ligę wygrał Start Otwock. Potem oni nie przystąpili do ligi, nie uzyskując licencji. Niestety PZPN nie zaproponował nam gry w I lidze, tylko zredukowali liczbę spadkowiczów. A ja otrzymałem propozycję testów w ekstraklasowej wtedy Polonii Bytom. Po trzech dniach testów jednak odniosłem kontuzję. Wróciłem więc do Olsztyna. Jakoś doszedłem do siebie po tygodniu i znów Bytom. Jadąc tam już jednak wiedziałem o propozycji Korony Kielce. To było interesujące – pierwszy naprawdę nowoczesny stadion w Polsce, entuzjazm beniaminka. Po kolejnych testach w Bytomiu, gdy nie zaproponowano mi konkretnego kontraktu do podpisu, od razu udałem się do Kielc. Tu w ciągu trzech dni zaliczyłem testy, badania lekarskie i … podpisanie kontraktu. Tym sposobem przez siedem i pół roku grałem w Koronie. To był mój najlepszy okres. Początek mojego tam pobytu to były rządy trenerskie Marka Motyki. On jasno mi powiedział, zaraz po podpisaniu kontraktu.
Pierwszym bramkarzem jest Radek Cierzniak. Bo on był w drużynie, która wywalczyła awans. Czy się godzisz być „dwójką”?
- Ujęła mnie ta szczerość. A szansa gry przyszła wraz ze zmianą szkoleniowca. Motykę zastąpił Marcin Sasal. Potem już na stałe zostałem podstawowym bramkarzem. Stawiał na mnie przez te siedem lat każdy następny trener. Tylko kontuzja wykluczyła mnie czasowo z bramki. Była też słynna „banda świrów” przy trenerze Leszku Ojrzyńskim. To Alaksandar Vukovic, Nikola Mijajlovic, Edi Andradina, Pavol Stano, Paweł Golański, Tomasz Lisowski, Paweł Sobolewski, Kamil Kuzera, Maciej Korzym, Jacek Kiełb. To była ekipa, która na boisku „nie pękała”. Wszyscy walczyli do upadłego. Mecz był dla nas jak wojna. Doceniali to kibice. My też zawsze byliśmy blisko z fanami.
Na dowód tego Zbyszek Małkowski przypomina jak użerał się z policjantami, by ci wypuścili ze stadionu kibiców już po meczu. Nikt mu nie kazał. Mógł iść pod prysznic. Zamiast tego wolał pokazać, że fani są ważni.
- Wtedy, na trzy kolejki przed końcem sezonu, mieliśmy realne szanse na walkę o tytuł mistrza Polski. Polegliśmy jednak w przedostatnim meczu u siebie z Widzewem Łódź. Zajęliśmy wtedy piąte miejsce w lidze. Potem jeszcze grałem kilka lat w Kielcach. Mam jednak pewien żal do Korony, do jej prezesów. Szczególnie do Marka Paprockiego. Nikt mi za te siedem i pół roku gry dla klubu nie podziękował. Wszyscy wiedzieli, że żegnam się z futbolem jako piłkarz. Wiedzieli, że mecz (wygrany 2:0) z Lechią Gdańsk jest moim pożegnaniem z boiskiem. Choć miałem ochotę na przedłużenie kontraktu. Nikt jednak nie przyszedł nie powiedział: Zbyszek nie przedłużamy, ale ci dziękujemy. Cóż taki los... pracownika najemnego.
Po Koronie Małkowski poszedł grać do Zagłębia Lubin, ale to już był tylko kontrakt raptem cztery miesiące. Zbyszek zgodził się tam zostać bramkarzem numer dwa.
- Gdy tylko zakończył się epizod w Lubinie zostałem... trenerem. Wcześniej zrobiłem kurs trenera z licencją UEFA. Pierwszą moją pracą było uczestnictwo w sztabie szkoleniowym reprezentacji Polski do lat szesnastu. Opiekowałem się młodymi bramkarzami. Powoływaliśmy między innymi takich bramkarzy jak Kacper Bieszczad (obecnie Zagłębie Lubin), Hubert Idasiak (obecnie w Napoli), Mikołaj Biegański (obecnie Wisła Kraków). W międzyczasie padła kolejna propozycja – praca w Widzewie. Tam też opiekowałem się bramkarzami równolegle z pracą z 16-sto latkami. Potem jednak praca w kadrze zbyt kolidowała z klubem. Wybrałem klub. Tyle, że akurat do klubu przyszedł Andrzej Woźniak. To legenda łódzkiej piłki, wielokrotny reprezentant Polski. Musiałem więc zostawić mu miejsce na szkoleniowej ławce. Ale Andrzej Woźniak dostał prawie równolegle propozycję opieki nad bramkarzami u nowego trenera kadry, Jerzego Brzęczka. No więc ja wróciłem do Widzewa. Potem jeszcze była robota w akademii Rakowa Częstochowa, Podbeskidziu Bielsko Biała. Taki los trenera.
Gdy zwolniono pierwszego trenera Podbeskidzia, Krzysztofa Brede ja również odszedłem z klubu. Wróciłem do Olsztyna. Pracowałem z tatą w jego firmie budowlanej. Zakładałem, że prędzej czy później wrócę do Kielc, gdzie przecież została żona z dziećmi. Nagle zadzwonili do mnie ze Stomilu. Chcieli bym został... trenerem bramkarzy. I tak już zostało. Czyli zatoczyłem wielkie koło by wrócić do rodzinnego miasta. Chyba tak pozostanie.
Choć prócz gry w piłkę można powiedzieć, że bardzo mocno się w Kielcach zadomowiłem. Kupiliśmy tam z żoną dom. Do dnia dzisiejszego mieszkają w nim żona z dziećmi. Bo syn kończy teraz ósmą klasę. Nie chcieliśmy mu zmieniać nagle szkoły. Córce zostaje jeszcze klasa maturalna. Postanowiliśmy z żoną, że syn szkołę średnią rozpocznie już w Olsztynie. Tylko córka zostałaby w Kielcach, do zakończenia liceum. W Olsztynie domu już nie kupuję. Mieszkam obecnie u mojego taty. I tak chyba już pozostanie. Bo mama zmarła dwa lata temu. Czyli wyszedłem z Likus i do nich (chyba!) wrócę. Choć wspomnienia z Korony pozostają. Na Facebooku mamy nawet grupę dawnych kumpli pod nazwą (jakby inaczej!) - „Banda Świrów”.
Komentarze (13)
Dodaj swój komentarz